Woody Allen
(niekoronowany król specyficznej komedii romantycznej) od lat nie zaprezentował
nam niczego nowego. Nawet Karuzela życia (2017),
która skłania się bardziej w stronę dramatu niż komedii, nieszczególnie odbiega
od tego, co znajdziemy we wcześniejszych filmach reżysera.
W deszczowy dzień w Nowym Jorku to film,
w którym nie znajdziemy pogłębionych
relacji międzyludzkich czy tragicznych wyborów. Allen w tym roku prezentuje nam
prosty w odbiorze choć wdzięczny i przyjemny obraz. Jeśli ktoś widział jego
poprzednie dzieła na każdym kroku będzie w stanie wyłapać hołd złożony przez
reżysera samemu sobie.
Wyszłam z seansu
z niejasnym przekonaniem, że reżyser zrobił sobie drugie O północy w Paryżu (2011). I
im bardziej o tym myślę, tym bardziej jestem o tym przekonana. Główny bohater,
Gatsby (!), grany przez Thimothéa Chalameta, bardzo inteligentny, oczytany i
„kulturalnie wyedukowany”, chodzi z dziewczyną, która wyznaje zupełnie inne
wartości i nie rozumie swojego chłopaka. Podobnie jak w filmie z 2011 roku najważniejszą
rolę odgrywa deszcz. Powoduje, że ludzie szybciej się w sobie zakochują, lepiej
rozumieją samych siebie; sytuacje stają się bardziej romantyczne – deszcz nadaje
scenom odpowiednią atmosferę.
Skoro
wspomniałam o Chalamecie… nie pierwszy raz Allen obsadził główną rolę tak, by
aktor potrafił zagrać alter ego reżysera. Każdą kwestię wypowiedzianą przez
Gatsby’ego mógłby dubbingować sam Woody Allen i brzmiałoby to bardzo
naturalnie.
Słyszałam
ostatnio opinię, że Allen się wypalił, jego ostatnie filmy nie są najlepsze i W deszczowy… okaże się klapą. Nie mogę
się z tym zgodzić. Owszem, jego dzieła ostatnimi czasy są lekkie (jest to czysta
rozrywka), ale nikt tak jak on nie potrafi pisać dialogów. Reżyser
niejednokrotnie udowodnił, że jest w stanie napisać bardzo błyskotliwy dialog,
nawet w scenie, która wydaje się być do „bani”. W deszczowym… jest scena (spokojnie, nie będzie spojlerów) rozmowy
głównego bohatera z matką, która w każdym innym filmie zostałaby odebrana jako
totalny kicz i groteska. Allen jednak rozegrał to tak, że sytuacja staje się
zabawna i niespodziewanie dodaje całemu filmowi uroku.
Zgadzam się z
opiniami, że ten obraz to „typowy” Allen (i nie chodzi mi tu o jego „bergmanowskie”
dramaty). Mamy miłość, podróż, zdradę, złe relacje z rodziną i naśmiewanie się
ze wszystkiego i wszystkich. Ale jeśli ktoś pisze, że jest on najlepszy od lat, to nie mogę się z nim
zgodzić. Mimo że w filmach z poprzednich lat opowiadał to samo, to przemawiały
one do mnie mocniej. Może chodzi o to, że reżyser zaklął w Gatsby’ego swoich
poprzednich bohaterów, a z samego filmu zrobił połączenie większości swoich
poprzednich dzieł, takie the best of...
Oprócz powtórzenia cech protagonisty O
północy… - zamiłowania do sztuki, wielkiej wrażliwości na otaczający nas
świat, indywidualności itp. – możemy znaleźć
także cechy Cristiny (Vicky, Cristina,
Barcelona 2008) – wie, czego nie chce, ale nie wie, czego chce.
Od jakiegoś
czasu Allen realizuje tak zwaną serię „o miastach”. Był Paryż, była Barcelona,
był Rzym. Na przykład. A w W deszczowym… reżyser
powraca do swojego ulubionego miasta – Nowego Jorku. To tam akcję mają jego
najlepsze i najsławniejsze filmy (Annie
Hall, 1977 i Manhattan, 1979). Gatsby
przyjeżdża do rodzinnego Nowego Jorku z Yardley. I po pewnym czasie odkrywa, że
to miasto (razem z ludźmi, mgłą deszczem, zanieczyszczeniami i atmosferą, jaka
w nim panuje) jest dla niego najważniejsze. Myślę, że o to też chodziło
reżyserowi: żeby wrócić do swojego „filmowego domu”.
Reżyseria: Woody Allen
Scenariusz: Woody Allen
Thimothée Chalamet - Gatsby
Elle Fanning - Ashleigh
Selena Gomez - Shannon
Liev Schreiber - Roland Pollard
Komentarze
Prześlij komentarz