Przejdź do głównej zawartości

Bonowicz: "Mój Kraków to jest Kraków peryferyjny" [WYWIAD]

 

Dlaczego po studiach został pan w Krakowie?

 

Moja rodzina przeprowadziła się do Krakowa, kiedy miałem siedem lat, zatem dość szybko w ten Kraków wrosłem. Urodziłem się w Oświęcimiu, mieście średniej wielkości. Ojcu bardzo jednak zależało, żebyśmy z bratem studiowali, i aby nam to ułatwić, zrobił wszystko, żebyśmy przeprowadzili się do dużego miasta. To się oczywiście wiązało ze zmianą miejsca pracy i tak dalej, ale spowodowało też, że ja Kraków poznawałem i oswajałem od szczególnej strony. Mieszkałem na nowym osiedlu, które wtedy nazywało się Widok, a dzisiaj Bronowice Małe – czyli poznawałem Kraków nie z perspektywy kogoś, kto się wychowywał w okolicach Rynku Głównego czy na Kazimierzu, tylko z perspektywy blokowiska, niezbyt odległego od centrum, ale jednak. Trzeba pamiętać, że Kraków jest otoczony pierścieniem osiedli. Dorastałem wśród ludzi, którzy przybyli do Krakowa z różnych stron, ale też takich, których przesiedlono do bloków z centrum miasta. To była bardzo ciekawa mieszanka.

Tak więc moje pierwsze skojarzenie z Krakowem to wysokie, dziesięciopiętrowe bloki. Oczywiście, wiedziałem, czym jest Wawel i tak dalej, ale w gruncie rzeczy Kraków to były bloki, w dodatku stojące wśród dawnych sadów i zarośniętych zbożem pól. Gdzieniegdzie uprawiano jeszcze ziemniaki, a tuż obok wyrastało osiedle. I, wbrew pozorom, ma to duże znaczenie, czy miasto poznaje się od strony jego centrum, czy od strony peryferii. Mój Kraków to jest Kraków peryferyjny. Dziś to już nie są może takie absolutne peryferie, ale wtedy były. I z tego powodu niekoniecznie mieszczański, raczej mieszczańsko-chłopski, Kraków, który dopiero wyłaniał się z opisanej mieszaniny.

Do tego dochodzi jeszcze jeden element. Mój ojciec był inżynierem, ale też bardzo dużo czytał i interesował się historią. W związku z tym, kiedy się sprowadziliśmy do Bronowic, jeden z pierwszych spacerów to była oczywiście wyprawa do miejsc związanych z „Weselem” Wyspiańskiego, przede wszystkim do Rydlówki, gdzie do dziś mieści się muzeum. Właśnie dlatego Kraków kojarzy mi się z tymi dwoma obrazami: z jednej strony blokowisko – i my jako część owego blokowiska - a z drugiej strony Wyspiański i związana z nim cała tradycja Krakowa młodopolskiego, Krakowa, który wydobywa się z biedy i transformuje.

 

Pamięta pan ten moment przeniesienia z Oświęcimia do Krakowa?

 

Tak. Bardzo dobrze pamiętam przeprowadzkę, bo to było wielkie wydarzenie – przyjeżdżał taki długi samochód, do którego trzeba było załadować meble i cały dobytek. Zeszła się prawie cała rodzina, żeby nam w tym pomóc. Pamiętam, że ojciec chciał nam umilić ten moment i kupił Pepsi-Colę w szklanych butelkach, i kiedy otwierał jedną z nich, rozciął sobie rękę tak głęboko, że krew długo nie dała się zatamować. Myśmy w Oświęcimiu również mieszkali w blokach, ale małych, czteropiętrowych. W ogóle świat Oświęcimia był światem raczej kameralnym, światem małej miejscowości – wszystkie ważne sklepy były blisko, centrum miasta było blisko, wszędzie można było dojść piechotą. Natomiast w Krakowie ten świat się momentalnie poszerzył i zaludnił – w klasie miałem przeszło trzydzieścioro koleżanek i kolegów. Wszystko się nagle powiększyło.

Pamiętam też taką scenę – opisałem ją zresztą w książce „Dziennik końca świata” – kiedy pani przyprowadziła mnie do klasy i przedstawiła: „To jest właśnie wasz nowy kolega, który przyjechał z Oświęcimia”, a cała klasa buchnęła śmiechem. Trzeba pamiętać, że wtedy, mówiąc o Auschwitz, nie używało się niemieckiej nazwy. Mówiło się: obóz w Oświęcimiu. I pamięć obozów była bardzo żywa, niemal każdy miał krewnego, który przeszedł przez ten czy inny lager. I pierwsza reakcja na nazwę „Oświęcim” bywała często właśnie taka – nerwowy śmiech, który pokrywał traumę związaną z tym miejscem. Ja się dzieciom natychmiast skojarzyłem z tym obozem, z pasiakami: stałem obśmiany na środku klasy, chociaż nie miałem z Auschwitz nic wspólnego. To było dla mnie bardzo przejmujące wydarzenie, uświadomiło mi – mimo że przecież byłem mały – że Oświęcim to nazwa, która nie jest niewinna i nigdy już niewinna nie będzie. Pierwsze skojarzenie zawsze będzie dotyczyło tego zła, które się tam wydarzyło, a nie na przykład pięknych łąk i stawów, wśród których spędzałem moje dzieciństwo. Tym dzieciom, które się ze mnie śmiały, Oświęcim kojarzył się tylko z jednym i to było skojarzenie, które musiały w sobie zagłuszyć, bo inaczej nie umiałyby sobie z nim poradzić.

 

Odnosząc się do tego, że i w Oświęcimiu, i później w Krakowie, wychowywał się pan wśród łąk, to w jaki sposób poznawał pan centrum, Rynek, Kazimierz?

 

Ojciec z tych samych powodów, o których mówiłem wcześniej, zabrał nas też na Kazimierz. Chciał nam pokazać żydowski Kraków. To były lata siedemdziesiąte, wszystko tam było zrujnowane, zapuszczone. Pamiętam, że ojciec bardzo się starał, żebyśmy wyjechali z Kazimierza przed zapadnięciem zmroku, dlatego że panowała opinia, iż po zmroku jest to miejsce niebezpieczne. Rzeczywiście, były takie zaułki, gdzie człowiek zaczynał czuć się niepewnie. Zupełnie inaczej niż dzisiaj, kiedy jest to miejsce pełne ludzi – nie teraz w pandemii, ale generalnie. Pamiętam, jak wyszliśmy na Plac Nowy i on po prostu pusty, tylko jacyś pijaczkowie kręcili się gdzieś pod bramami. Mówimy o roku siedemdziesiątym piątym, siedemdziesiątym szóstym. Ojciec zaprowadził nas na cmentarz żydowski, pokazywał zachowane budynki – to było bardzo mocne przeżycie.

W okolice Rynku jeździliśmy często, prawie co tydzień, bo z osiedla był autobus, który dojeżdżał na ulicę Krupniczą. W cukierni na Krupniczej kupowało się obowiązkowo ciastko albo loda w wafelku. Ja byłem z Krakowem dosyć oswojony poprzez opowieści ojca i nie wydaje mi się, żeby miasto było dla mnie jakimś szczególnym szokiem. Aczkolwiek – to może jest takie banalne doświadczenie, ale powiem – kiedy zobaczyłem ołtarz Wita Stwosza w Kościele Mariackim to wydał mi się ogromny, jednocześnie fascynujący i przytłaczający. Nie wiem, czy z tego powodu, ale mamie bardziej spodobał się kościół Św. Barbary i czasem jeździliśmy tam na msze.

W latach siedemdziesiątych w centrum miasta nie było jeszcze tylu samochodów, miasto dopiero się rozkręcało. Oswajałem się z Krakowem, w miarę jak on się rozrastał i zapełniał ludźmi. Takimi ważnymi dla mnie punktami wtedy były oczywiście były kina. Kino Maskotka, które już nie istnieje, na ulicy Lea, wtedy Dzierżyńskiego, i kino Wolność, które też już nie istnieje i które znajdowało się przy obecnym Placu Inwalidów, wtedy Placu Wolności. Po latach dowiedzieliśmy się, że to kino mieściło się w budynku, w którym najpierw gestapo, a potem SB przesłuchiwało i zamordowało wielu ludzi; to też jest doświadczenie bardzo dziwne, kiedy człowiek dowiaduje się takich rzeczy.

No więc bywaliśmy w centrum dość często, ale ja jednak miałem silne poczucie – choć wtedy pewnie nie umiałbym tego tak wyrazić – że do centrum nie należę. I że Kraków dla mnie to, powtórzę, przede wszystkim bloki i ludzie, którzy przybyli z różnych stron i w tych blokach znaleźli rodzaj przymusowej wspólnoty. Ta wspólnota była zresztą dość demokratyczna, bo w jednej klatce mieszkał profesor uniwersytetu, robotnik, inżynier oraz pani, która była woźną w szkole. Takie też miało się koleżanki i kolegów, więc człowiek odbierał lekcję demokracji w praktyce. Uczył się, że są rozmaite style życia, różne hierarchie wartości, różnie urządzone mieszkania, i tak dalej. Pamiętam, że uwielbiałem stać w oknie – jeszcze miałem wtedy dobry wzrok – i obserwować oświetlone mieszkania w bloku naprzeciwko. Fascynowało mnie, że za identycznymi balkonami ukrywają się tak różne wnętrza. Jedne urządzone bogato i ze smakiem, inne bogato, ale bez smaku, jeszcze inne zapełnione najtańszymi meblami. Jednym z przejawów zamożności była wtedy boazeria: ludzie chcieli pokazać, że stać ich na to, by całe mieszkanie obić drewnem. Bardzo duże wrażenie robiło na mnie to, że identyczne przestrzenie mogą wyglądać zupełnie inaczej w zależności od stopnia zamożności, zaradności i tradycji, z jakiej ludzie przychodzili.

Tak więc poznałem jeszcze taki Kraków na granicy miasta i wsi. Na estakadę przy ulicy Armii Krajowej (wtedy Koniewa) wychodził pasterz i wypasał krowy. Samochody jeździły dookoła, a te krowy spokojnie gryzły tam trawę. Równocześnie parę kroków dalej była najnowocześniejsza fabryka komputerów i maszyn informatycznych, w której zresztą przez miesiąc pracowałem, Mera-Kfap się nazywała. Moim zdaniem, to dobrze, kiedy człowiek trafia do takiego miejsca usytuowanego na granicy różnych światów. Wyobraźnia bardzo się wtedy rozwija.

 

Uważa pan, że w Krakowie funkcjonują jeszcze te różne światy czy granica między nimi się już zatarła, może pojawiła się jakaś inna?

 

Kraków, który mam w głowie, to przede wszystkim wielka rozmaitość. Nie patrzę na niego poprzez kalki, które ciągle są w użyciu: że to miasto konserwatywne, o silnych mieszczańskich tradycjach, miasto artystów, i tak dalej. To wszystko jest prawda, tyle że nie cała. Bo na przykład obok artystów są wybitni uczeni, inżynierowie, lekarze, bez nich to miasto byłoby zupełnie inne. I jeśli się patrzy spoza centrum, to widać wyraźniej, jaka to wspaniała mieszanina. Nowa Huta na przykład – to przecież jest wielka mieszanka. Nie można powiedzieć, że to nie jest Kraków, nawet jeśli sama Huta zaczyna postrzegać siebie coraz bardziej autonomicznie. Ci ludzie studiują w Krakowie, wielu z nich pracuje w Krakowie, leczy się w Krakowie i tak dalej – są jego częścią i go tworzą. Jako mieszkaniec bloków byłem zdystansowany do tego, co się tworzyło w centrum – na przykład nigdy nie byłem w Piwnicy pod Baranami. Należało do dobrego tonu, żeby tam chodzić. A ja bardzo długo nie rozumiałem tego, co się tam działo. Owszem, podobały mi się piosenki, które tam śpiewano i które znałem z płyt, ale dla mnie ten świat był nieco egzotyczny. Nawet chodziłem do jednej klasy z Grzegorzem Turnauem, który występował tam już jako licealista. Ale jakoś mnie nie kusił tamten świat. Mnie wtedy kusiła muzyka rockowa, punkowa. Na moim osiedlu przez jakiś czas mieszkał Maciek Maleńczuk. I to była sztuka, którą rozumiałem – Maciek Maleńczuk siedział z gitarą na Floriańskiej i śpiewał ballady o różnych pogubionych ludziach. Między innymi balladę o ormowcu, który mieszkał na naszym osiedlu i którego znałem, „Ormowiec Kania” się ta pieśń nazywała. Pociągała mnie twórczość, także literatura i film, która pokazywała ludzi takich jak my, ludzi z bloków. Dla mnie Kraków powinien być uchwycony w pewnej rozmaitości, a nie jednolitości. Myślę, że w ogóle siłą Krakowa, wbrew temu, co się czasem o nim mówi, jest nieustanny przepływ ludzi. To znamienne, że większość wybitnych poetek i poetów związanych z tym miastem nie urodziła się w Krakowie.

 

Mówił pan, że w latach siedemdziesiątych najważniejsze były dla pana kina. A teraz co stało się dla pana najważniejsze?

 

To będzie bardzo śmieszne i trochę na przekór temu, co mówiłem do tej pory. Bo teraz bardzo wiele ważnych dla mnie miejsc jest właśnie w centrum. Bardzo lubię na przykład dziedziniec Collegium Maius; kiedy jestem w mieście i jestem zmęczony, to idę tam i siadam na chwilę. Najlepiej jest, kiedy nie ma turystów i żadnych konferencji naukowych, tylko po prostu mogę sobie posiedzieć wśród tej gotyckiej architektury – wtedy spływa na mnie autentyczny spokój. Lubię chodzić do muzeów. Bardzo się ucieszyłem, kiedy powstało Europeum na placu Sikorskiego – malutkie, z niewielką liczbą obrazów i rzeźb, wśród których są prawdziwe arcydzieła. A poza centrum moim ulubionym miejscem są okolice Kopca Kościuszki, może dlatego że tam jest generalnie najświeższe powietrze, bo jest wyżej i wieje. Lubię Panieńskie Skały, w ogóle cały Las Wolski. Dobrze jest przyglądać się Krakowowi z pewnego oddalenia, widać wtedy, jak jest duży i jak urozmaicony. Oczywiście, mam też sentyment do miejsc związanych z wycieczkami z dzieciństwa, czyli do Bronowic, gdzie ciągle jeszcze są pola, chociaż powoli zabudowywane osiedlami. Jednak zachowały się miejsca niezajęte przez człowieka, które dziczeją i stają się dzięki temu coraz piękniejsze.

Mimo tych fascynacji, wciąż lubię Kraków blokowy, osiedlowy. On bywa groźny, mnie nic złego nigdy nie spotkało, ale różnych rzeczy się człowiek napatrzył i nasłuchał. Centrum to ciągłość, historia, tam historii po prostu można dotknąć, ona jest realnie obecna. A w blokowiskach jest odwrotnie – tam historię dopiero trzeba było stworzyć. Ludzie musieli zainteresować się sobą, współpracować, żeby zbudować coś wspólnego. Żeby osiedle nie było tylko sypialnią, jak to się kiedyś mówiło, ale organizmem, częścią większego organizmu. To było bardzo ciekawe, że ludzie o różnych temperamentach, nastrojach, pochodzeniu jakoś się ze sobą dogadywali. Nawet w szkole koleżanki i koledzy mówili przecież bardzo różnymi językami, rozmaicie intonowali – co zdradzało, że przyjechali z różnych stron. Ostatecznie to się wszystko wygładzało i zamieniało w jedną wspólnotę.

 

Pytanie na koniec: jaka jest pana ulubiona krakowska księgarnia?

 

Jak teraz odpowiedzieć, żeby nikogo nie skrzywdzić? Ale muszę powiedzieć prawdę – najczęściej chodzę do De Revolutionibus na ulicy Brackiej. Przez całe lata moją ulubioną była Księgarnia Naukowa na Podwalu. Lubiłem też nieistniejącą już księgarnię na Dunajewskiego o nazwie Pegaz. Ale dzisiaj to jest przede wszystkim De Revolutionibus, co wynika z moich związków z Fundacją Centrum Kopernika, która tę księgarnię prowadzi. Lubię ją choćby za to, że zawsze jest tam dużo poezji. Wiele księgarni już sobie odpuściło działy z poezją, a w De Revolutionibus taki dział ciągle istnieje i się nie zmniejsza. Oczywiście, najważniejsi są ludzie. Do księgarni tak naprawdę chodzi się dla ludzi, nie dla książek – książki można sobie sprowadzić. Z tego powodu zresztą chętnie chodziłbym także do Karakteru, Lokatora czy do księgarni Pod Globusem, bo lubię ludzi, którzy tam pracują. Ale jakoś to De Revolutionibus stało się takim moim miejscem. Jak się umawiam z kimś, to tam. Jak ktoś ma mi coś zostawić, to tam w kasie zostawia. Bardzo ważne jest, żeby księgarnie były miejscami spotkań, a tam to jest możliwe – kiedy nie było obostrzeń można się tam było spotkać, usiąść, wziąć książkę z półki i przeczytać kawałek.

Dawniej bardzo lubiłem chodzić po antykwariatach, ale teraz już jest bardzo mało antykwariatów w centrum. W PRL-u antykwariat był łącznikiem – zwłaszcza taki duży antykwariat jak choćby na Sławkowskiej – między czasami obecnymi a Polską przedwojenną. Tam było dużo publikacji z międzywojnia i starszych. Nie zawsze mnie było stać, żeby sobie taką książkę kupić, ale zawsze mogłem je sobie pooglądać. Pamiętam, że mnie nie przeganiano, jak siedziałem między regałami i przeglądałem – to było bardzo ciekawe zajęcie. Żałuję, że antykwariaty znikają albo się komercjalizują, bo wcześniej były miejscem budowania określonej tradycji miasta. Kiedy ktoś znany umierał, a rodzina oddawała część księgozbioru do antykwariatu, można było znaleźć książkę z jego pieczątką, ex-librisem albo autografem. Dzisiaj takie polowanie odbywa się na Allegro. Ale to zupełnie co innego i jednak fajniej jest, jeśli miejsce jest niewirtualne. Muszę powiedzieć, że przyzwyczajam się powoli do świata, w którym wszystko przenoszone jest do Internetu. Ale prawda jest taka, że wtedy nie ma już takiej koncentracji, tradycja wydaje się czymś niematerialnym i trudno uchwytnym. Może dlatego też lubię chodzić do De Revolutionibus – bo właśnie na Brackiej był taki bardzo znany antykwariat, dużo książek tam w przeszłości kupowałem i mam sentyment do tej ulicy.  

 

 

 Wywiad przeprowadziła Noemi Grin

 


                                                                      Foto. Adam Walanus


Wojciech Bonowicz (ur. 1967) – poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego” i miesięcznika „Znak”. Wydał osiem tomów poezji, w 2007 roku za „Pełne morze” otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia. Ponadto jest autorem kilku książek-wywiadów, książek eseistycznych oraz książek dla dzieci. Ostatnio opublikował "Dziennik końca świata" (2019), "Tischner. Biografia" (2020) i „Wiersze wybrane” (2020). Wystąpił na płycie zespołu Fisz Emade „Drony”, pojawia się też jako gość na koncertach tej grupy.


Komentarze